To był pamiętny wieczór. Pojechaliśmy wieczorem do Cińskiej Dzielnicy, mając mgliste pojęcie o jej położeniu, więc daliśmy się zapakować do tuk-tuka, który drogą okrężną ( z powodu ulic jednokierunkowych) zawiózł nas od stacji metra w samo serce tego tętniącego życiem miejsca. Zgodnie stwierdziliśmy, że syf panuje tam jeszcze większy niż oglądany przez nas dotychczas. Poza tym było kilka wielkich neonów, niektóre uliczne knajpki liczyły nawet po kiklknaście stolików, ze dwie pewnie i po 50 i jedzenie inaczej pachniało, bardziej słodko-kwaśno. Zjadliśmy coś w małej, bocznej uliczce, gdzie przy stoisku stały tylko dwa obskurne stoliczki, a podawane były może ze trzy dania, żadnego picia. Ledwo usiedliśmy podeszła do nas dziewczynka ze stoiska mieszczącego się po przeciwnej stronie i zapytała, czy chcemy coś do picia. Wymieniła nazwy kilku owoców, zdecydowaliśmy się na kokosa i mango sądząc, że dostaniemy soki. Jak się za chwilę okazało, były to sporej wielkości shaki, przygotowywane na miejscu, pycha! Ten z mango jak marzenie, kokosowy trochę za słodki. Zjadłszy chińszczyznę, która ostrością tylko niewiele odbiegała od tajskich dań, postanowiliśmy na deser spróbować duriana. Ten osobliwy owoc jest duży, zielony i kolczasty. Jego skorupa jest gruba, mejscowi dobierają się do duriana tasakami. Trudno przejść obok stoiska z tymi owocami nie zwracając na nie uwagi. Wcale nie dlatego, że są duże, dość brzydkie i piętrzą się nieomal wszędzie. Jak mawiają Tajowie
it smells like shit but it tastes like heaven. Muszę przyznać, że pierwsza część tego stwierdzenia nie jest przesadzona, a pamiętajcie, że wszystko rozgrywa się na ulicy. Zapach tegoż owocu był mi już znany, ponieważ można go kupić w Paryżu, w azjatyckim sklepie. Nigdy wcześniej nie zdobyłam się na odwagę, żeby go spróbować. Gdyby nie mój odważny mąż, nie wiem, czy w ogóle dałabym radę....
Wiedzieliśmy, źe sezon na duriany trwa od lipca do września, więc z lekką nieśmiałością i silnym postanowieniem spróbowania kupiliśmy trzy kawałeczki wydobyte już z kolczastej łupiny. Na tacce przypominają do złudzenia żółte, podłużne mango, ale zapach zdradza wszystko. Swoją drogą po co takiemu owocowi taki smród, skoro i tak jest już dobrze chroniony przez kolczastą skorupę?
Przystanęliśmy na jakichś schodkach, wzięliśmy głęboki oddech, a chwilę póżniej ten przedziwny owoc do ust. Gotowi byliśmy wypluć go niezwłocznie lub popić pysznym shakiem, zostawionym specjalnie na tę okazję. Jakież było nasze zdumienie, gdy w ustach rozpłynęła się kremowa masa przypominająca deser! Trochę taki lekki, puszysty krem jajeczny. Gdybym nie wiedziała, źe jem owoc, nigdy bym na to nie wpadła. To było naprawdę dobre! Niestety w ustach zostawała poświata odorku, który naszym zdaniem bardziej smakował jak propan-butan, niż....( w zasadzie trudno porównać). Żałowaliśmy, że zebraliśmy się na odwagę dopiero przedostatniego dnia. Nazajutrz kupiliśmy więc kolejną porcję. Ponieważ wracaliśmy okropnie zmęczeni z Pałacu Królewskiego a głód zaglądał nam zuchwale w oczy, pozostawiliśmy naszą zdobycz na chwilę w pokoju, by zjeść ją sobie na deser. To była śmiała decyzja, nie do końca przemyślana. Pomomo tego, że durian spoczął w dwóch zawinętych szczelnie reklamówkach w zamkniętej na drzwi łazience, zbliżając się do pokoju od windy wiedzieliśmy już, że na nas czeka. Po godzinie nasz pokój śmierdział tak, jakby wylało się do niego szambo, masakra. Poszliśmy więc z naszym deserem na dwór z nadzieją, że wentylacja w naszym pokoju okaże się wystarczająco wydajna, by usunąć skutki naszej lekkomyślnej decyzji. Wszak kolejnego dnia wracaliśmy, a przewożenie durianów środkami komunikacji jest ZABRONIONE. Nie chcieliśmy byc posądzeni o przemyt. Ostatecznie zjedliśmy nasz osobliwy deser przy basenie, otuleni nocą ( w Bangkoku o siódmej jest już ciemno, bardzo ciemno) z widokiem na drapacze chmur. Doznania nie były już tak silne, ten egzemplarz nie był, niestety, tak dojrzały jak jego poprzednik.
Po powrocie do Paryża zaryzykowaliśmy kupno porcji duriana by nasze córki mogły go spróbować. Wieźliśmy go przy otwartych oknach, a wjeżdżając do garażu trzymałam go po prostu za oknem. Dzięki temu, że podróż windą nie była długa, mieliśmy szczęście wysiąść z niej o własnych siłach. Zjedliśmy go niezwłocznie na balkonie, ale muszę przyznać, że nasze córki potwierdzają jedynie pierwszą część cytowanego wcześniej powiedzenia ( niestety smakiem nie dorównywał temu pierwszemu). Po jednym kęsie poleciały myć zęby, płukać miętowym płynem a nadal miały dziwny wyraz twarzy. Cóż, brawo za odwagę!