31 marca 2014

Carpaccio z łososia z zielonym jabłuszkiem i wasabi

Do swojego przepisu użyłam wędzonego łososia, choć surowy też doskonale się sprawdzi. Weżcie tego, którego wolicie. Do posypania użyłam ziaren sezamu aromatyzowanych wasabi, dzięki któremu mają jaskrawo-zieloną barwę. Jeśli nie macie sezamu dodajcie orzeszki pinii, wazne jest, by było coś chrupiącego.

Składniki

dla 4 osób

30 dag łososia w kawałku (surowego lub wędzonego)
zielone jabłuszko
3 łyżki mascarpone
3 łyżki jogurtu naturalnego
1-2 łyżeczki wasabi

sos
1 łyżeczka do kawy miodu
1 łyżka sosu rybnego
3 łyżki oleju z orzechów włoskich
skórka i sok z połowy limonki
łyżeczka utartego imbiru
sól, biały pieprz

łyżka orzeszków pinii lub ziaren sezamu
kilka listków rukoli, roszponki, kolendry

Przygotowanie

Serek mieszam z wasabi i jogurtem.
Z podanych składników robię sos vinegret.
Cienko kroję łososia i układam dachówkowato na papierze do pieczenia formując prostokąty.
Z jabłka wykrawam kilka bardzo cienkich plasterków, resztę jabłka siekam w drobną kosteczkę. Z plasterków formuję rożki, które wypełnię pokrojonym jabłkiem już po ułożeniu na talerzach. Aby rożki się trzymały robię sporą kropkę z serka i przyklejam nim jabłko do talerza.
Na talerzu rozsmarowuję łyżkę serka z wasabi. Kładę na nim łososia odwracając do góry nogami papier z plastrami ryby. Zdejmuję papier. Skrapiam sosem, układam listki i dekoruję jablkiem pokrojonym w drobną kosteczkę. Posypuję sezamem a do małej łyżeczki wlewam trochę dodatkowego dressingu i podaję z pieczywem.





26 marca 2014

Po raz ostatni

    W niedzielę postanowiliśmy pojechać na gigantyczny, weekendowy bazar. Zajmuje on powierzchnię dużego parku, stragany tworzą liczne alejki, które mają nazwy, numery a kolorowy plan ma ułatwić poruszanie się w tym gąszczu wszystkiego. Cóż... Gdy mieliśmy już serdecznie dosyć chodzenia, przeciskania się w tłumie, znalezienie drogi do wyjścia okazało się trudniejsze, niż można przypuszczać. Mieliśmy plan, mój mąż orientację ( moja się zgubiła gdzieś między wyrobami ze skóry krokodyla a podróbkami torebek Prady). Trzykrotnie pytaliśmy o drogę i to wcale nie kupujących, a tambylców. Wiecie co? Każda osoba wskazała nam inny kierunek. Dodam dla wyjaśnienia, że pytaliśmy o metro, którego to międzynarodowa nazwa brzmi podobnie nawet w tajskim, podpieraliśmy się obrazkiem z planu, ale i tak błądziliśmy. Swoją drogą znalezienie stacji metra nie jest w Bangkoku prozaiczne. Często wejścia znajdują się wewnątrz budynków. Wygląda to tak, jakby wchodzilło się np,do Citi banku. Jedynie literka M nad wejściem zdradza istnienie podziemnej kolejki. 
  Za to hotel mieliśmy wspaniały! Łóżko wielkie i super wygodne, odkryty basen z którego można było podziwiać panoramę miasta a na śniadania bufet pełen pyszności. I to w cenie najtańszego, obskurnego paryskiego hotelu nieopodal naszego domu. 
  Jeśli ktoś zapyta, czy chciałabym tam wrócić, odpowiedż brzmi: TAAK! To nic, że podróż jest długa i męcząca a podawane w czasie lotu jedzenie skłania do głodówki. To nic, że żar leje się z nieba a panująca wilgotność sprawia, że ubrania przyklejeją się do skóry. To nic, że różnica czasu wynosi ponad pięć godzin. Adrenalina jest na najwyższym poziomie, brakuje czasu na sen.Te pięć dni rozbudziło we mnie( i moim mężu)  apetyt na Tajlandię, jej kulturę, zabytki, plaże, których jeszcze nie znamy i kuchnię, która nam obojgu wyjątkowo przypadła do gustu i której smak na długo zostanie w naszej pamięci. Jeśli nadaży Wam się okazja to jedżcie odkrywać swoimi zmysłami ten niezwykły świat!
  I to by było na tyle.
Dziękuję za uwagę, mam nadzieję, że zbytnio Was nie zmęczyłam :))
Dziękuję też za wszystkie dotychczasowe komentarze!
I jeszcze kilka zdjęć. Te pierwsze zrobione zostały na lotnisku, natomiast dwa białe pałace znajdują się na terenie Pałacu Królewskiego.













23 marca 2014

Atrakcje

   Około 100 km od Bangkoku mieści się największy w Tajlandii pływający targ. Ponieważ byliśmy bardzo tego ciekawi wybraliśmy się na zorganizowaną, półdniową wycieczkę. Dzień zaczął się boleśnie wcześnie, bo o 6.30 mieliśmy zbiórkę przed hotelem. Mini busikiem wypełnionym wycieczkowiczami z innych hoteli pojechaliśmy za miasto. Na sam targ nie ma jak dojechać drogą,leży bowiem na wodzie, całość wraz z domami mieszkalnymi jest o wiele większa niż ta w Bangkoku. "Ulice" czyli kanały, bo chodników ani dróg tu nie ma, tworzą coś w rodzaju miasta na wodzie ( taka kolejna Wenecja w azjatyckim wydaniu). Na targ płynie się więc charakterystycznymi, długimi łodziami, które " weneckimi" kanałami wiozą do celu. Tam, po uiszczeniu dodatkowej opłaty, wsiada się do innej, dużo mniejszej łodzi i tu zaczyna się zabawa. 
 Na czymś, co na upartego można nazwać nabrzeżem, ustawione gęsto są liczne stragany. Płynie się wąziutką łodką, tak blisko brzegu, że kupcy mogą bez trudu sięgnąć ręką do łódki by ją do siebie przyciągnąć. Demonstrują swoje towary, zachwalają i zachęcają do kupna.  Jeśli nikt nie jest zainteresowany to płynie się dalej. Gdy ktoś chce coś kupić dochodzi do pasjonujących negocjacji i ostatecznie zakupu. Chyba już wspominałam, jak dobija się targu, więc nie będę się powtarzać. Dodam jedynie, że tu w ruch idą kalkulatory, na których wystukuje się proponowaną cenę. Pomiędzy łodziami z turystami pływają też łodzie-stragany. Można posilić się przygotowywanymi na miejscu spring-rollsami lub napić zimnego piwa, czy wody kokosowej z wypełnonej lodem łodzi. Dygresja- nie mam pojęcia skąd oni biorą takie ilości lodu, wszędzie używa się go tonami! 
  Łodzie napędzane są siłą ludzkich mieśni. "Flisacy" siedzą z tyłu i podobnie jak przecudnej urody Wenecjanie odpychają je od dna długimi drągami. Z urodą jest tu jednak trochę gorzej, tym bardziej, że owi " flisacy" często są bardzo wiekowi. Aż dziw bierze , skąd mają na to siły? Do tego trzeba mieć trochę sprytu, bo żeby przycumować na przystanku by wymienić pasażerów trzeba sobie nieżle radzić w tłumie a nawet wepchnąć się czasem na chama.za to dzięki  turystom mogą sobie dorobić do skromnej emeryturki. W Tajlandii każdy sześdziesięciolatek przechodzi w stan spokoju i dostaje od Państwa pieniążki. 
  Ledwo zaczęliśmy się rozkręcać i posilić nasz rejs dobiegł końca, godzinka i po wszystkim. Nie widzieliśmy tyle, ile chcieliśmy zobaczyć, ale lepsze to niż nic. Mając jeszcze wolną chwilę do odjazdu busika, skusiliśmy się na lody kokosowe. Smakowały inaczej niż znane nam dotychczas. Były bardziej sorbetowe, mniej słodkie, pełne świeżości zielonego kokosa. Do tego podane w łupinkach z kawałeczkami świeżego orzecha, pycha! ( a miało już nie być o jedzeniu). 
   Lekko zawiedzeni tempem naszej wycieczki ruszyliśmy dalej. Zupełnie nie przeczuwaliśmy, co nas jeszcze czeka. Po kwadransie dotarliśmy na farmę słoni! Tam, po uiszczeniu dodatkowej opłaty, wsiedliśmy na to wielgachne i kłujące zwierzę. Wsiada się z wysokiego podestu, to bardzo ułatwia sprawę. Słonie mają przymocowane dwuosobowe siedzenia, nawet jest sznureczek zabezpieczający przed wypadnięciem( czy aby na pewno?). " Kierowca" siedzi okrakiem na głowie słonia i bosymi stopami kieruje nim trącając go za uszami. Nasz nawet śpiewał piosenki, Taj, nie słoń, oczywiście.Muszę przyznać, że strasznie bujało, jak na statku w czasie sztormu. Gdy słoń wchodził do wody to zrobiło się nagle tak stromo, że kurczowo trzymaliśmy się siedzenia, niezupełnie przekonaani czy nasza wyprawa skończy się na sucho. 
 Nie ochłonąwszy ze słoniowych wrażeń znależliśmy się na farmie węży.nie bardzo miałam ochotę iść na pokaz, ale wszyscy szli( za dodatkową opłatą), więc i ja się skusiłam. W czymś, co nasz przewodnik nazwał nieco górnolotnie amfiteatrem znajdowała się ogrodzona niskim murkiem i płytką fosą scena. U jej szczytu stał konferansjer, który przejętym głosem zapowiadał kolejne pokazy i budował napięcie. Sam Alfred Hitchcock nie zrobiłby tego lepiej. Ryzykując życiem( siedzieliśmy w pierwszym rzędzie)  oglądaliśmy show. Nie były to kobry tańczące przy fujarce, choć kobra była, ale demonstracja siły i szybkości wkurzanych węży, a także sprytu i refleksu treserów. Byliśmy pod wrażeniem! Niektóre węże były jadowite, co okazano nam natychmiast po pokazie wyciskając z nich jad do słoika. Jednego takiego nawet głaskaliśmy, bo to podobno szczęście przynosi. Nie jestem tylko pewna czy głaskającemu, czy głaskanemu? Widzieliśmy też jak szybko i skutecznie poradził sobie mały futerkowiec z całkiem sporym gadem. Polała się krew, publiczność zamarła a treser wyjął czym prędzej błagającego o litość...węża z akwarium, które było polem walki.
 I tak oto wycieczka na pływający targ dostarczyła nam wielu nieoczekiwanych wrażeń, cdn.....














20 marca 2014

Zabytki

    Nie samym jedzeniem człek żyje, dlatego, niemal każdego dnia,  oddawaliśmy się czynności wielce wakacyjnej jak zwiedzanie . Największą atrakcją przyciągającą tłumy jest Pałac Królewski. Na jego terenie znajdują się min. trzy świątynie ( każda w innym stylu), i inne osobliwe budowle np, sala tronowa a właściwie pałacyk tronowy, pałac dla gości  (używany do dziś ) i pałac pogrzebowy. Przez rok po śmierci króla lub królowej ich ciała wystawione są w tymże pałacu, by licznie odwiedzający je Tajowie mogli złożyć ostatni hołd swoim władcom. Dopiero po upływie roku ciała są kremowane.
   Żeby zwiedzić dowolną świątynię lub pałac trzeba być odpowiednio ubranym. Obowiązują długie (!) spodnie, zakryte ramiona a sukienki wyrażnie poniżej kolan. Golizna nie jest tolerowana, żadne odsłonięte ramiona, choć żar leje się z nieba. Na ulicach też nie widać skąpo ubranych tambylców. Jeśli rzuci nam się w oczy gołe ramię albo pępek będzie z pewnością należeć do turystki, choć krótkie spodenki i klapki japonki są wszechobecne.
 Przed wejściem do środka trzeba zdjąć buty. Zwykle zostawia się je na jednym z  licznych stojaków  przed wejściem. Jeśli nie  jest się dostatecznie okrytym można wypożyczyć lub kupić, zależnie od miejsca, szatę do okrycia. W taki oto sposób weszliśmy w posiadanie pareo w słoniki...
   Poza tym w wielu miejscach nie można robić zdjęć, torebki, telefony i aparaty, a nawet butelki z wodą, trzeba zostawić w schowkach przed wejściem, ale  wrażenia pozostają. W przeciwieństwie do tego, co widać na ulicach miejsca kultu ociekają bogactwem, złotem i drogocennymi kamieniami. Mi najbardziej podobała się Świątynia Leżcego Buddy. Trzydziestometrowa postać,  cała złota, uśmiechnięta a na palcach u nóg linie papilarne. W przylegających ogrodach liczne miejsca do medytacji i ogromna ilość postaci Buddy. Niektóre przepasane szatą. Jak się dowiedzieliśmy, Budda nosi różne stroje zależnie od pory roku. W porze deszczowej przepasany jest jak mnisi, ma załlonięte jedno ramię. W zimie cały jest osłonięty, za to latem oddycha pełną, gołą piersią. W pałacowej świątyni jest figurka Szmaragdowego Buddy, która trzy razy do roku zostaje zdjęta z piedestału. Syn króla, dawniej sam król, ubierają go stosownie do pory roku. 
 Dawny pałac królewski, podobnie jak niektóre świątynie zbudowane są z drewna tekowego bez użycia choćby jednego gwożdzia. Architektua tych budynków jest charakterystyczna dla Wschodu, dla nas egzotyczna i piękna.
  Oprócz zabytków są też inne atrakce, których udało nam się skosztować, ale o tym potem........











14 marca 2014

Sałatka owocowa z chrupiącym rożkiem

Ciasto tuile ma tę właściwość, że póki jest gorące jest miękkie i plastyczne. Łatwo można je formowć. Szybko stygnie zachowując nadany mu kształt, przy okazji robi się twade i chrupiące. Przypomina w smaku słodkie wafelki do lodów, pycha!
Skusiłam się na truskawki, choć daleko im do naszych w pełni sezonu. Od kilku dni mamy przepiękną pogodę i na każdym straganie pojawiły się hiszpańskie truskawki kusicielki. Nie mogłam się oprzeć. Wybrałam też dojrzałe mango i ananasa, ale można użyć dowolnych owoców, takich, jakie lubicie.

Składniki

70 gr białka ( z ok.2 jaj)
70 gr mąki
70 gr cukru pudru
70 gr roztopionego masła
kremówka
1 mango
1/2 ananasa
250 gr truskawek

Przygotowanie

Zaczynam od zważenia białek, następnie biorę dokładnie tyle samo pozostałych składników. Nie jest ważne czy będzie ich po 60 czy 80 gr, byle było po tyle samo. Rozpuszczam masło. Nagrzewam piekarnik do 180 stopni. Mieszam cukier, mąkę i białka. Wlewam ciepłe masło i dokładnie mieszam. Teraz na blasze kładę papier do pieczenia, nakładam po łyżce ciasta i rozsmarowuję łopatką na cieniutkie placuszki( 1 milimetr grubości).Taka porcja wystarczy na 10-12 krążków, czyli dwie blachy. Wstawiam do piekarnika na 4 minuty. Te ciasteczka pieką się bardzo szybko! Gdy zaczynają się rumienić na brzegach wyjmuję, formuję rożki i odkładam na bok. Trzeba się spieszyć ponieważ ciasto parzy w palce i błyskawicznie twardnieje. Można też uformować pół-okrągłe ciasteczka układając je na wałku do ciasta i lekko do niego przyciskając.
W syfonie mieszam śmietanę z odrobiną cukru, trzymam w lodówce. Oczywiście można ją ubić mikserem.
Owoce kroję w kostkę, mieszam.
Nakładam na talerze zaczynając od owoców, następnie wyciskam śmietanę do rożków i podaję.
Taki deser mogłabym jeść codziennie, nie tylko na wiosnę....
Smacznego!




13 marca 2014

Makaron z krewetkami, szpinakiem i pomidorkami

Pokusiłam się o zrobienie makaronu. Ponieważ mam wspaniałą przystawkę do Kitchen Aid'a była to czysta przyjemność. Wykorzystałam mąkę pomidorową, dzięki której mój makaron nabrał rumieńców. Jeśli chcecie się pobawić w robienie makaronu oto przepis: na każde 100 gr mąki 1 jajko i łyżka oliwy. Ciasto najlepiej wymieszać wstępnie w mikserze a następnie wyrobić ręcznie uciskając nadgarstkami. Gdy jest elastyczne trzeba je przepuścić kilka razy przez maszynkę by otrzymać piękne i gładkie płaty ciasta, pokroić i wysuszyć.

Składniki

dla 4 osób

300 gr makaronu ( np. spaghetti)
100 gr liści młodego szpinaku
200 gr dużych, surowych krewetek (mrożonych)
4 ząbki czosnku
1/2 papryczki chili
garść pomidorków koktailowych
6 łyżek oliwy
sól, pieprz 

Przygotowanie

Rozmrażam krewetki. Siekam drobno czosnek i chili. Płuczę szpinak i pomidorki, kroję je na połówki.
W dużym garnku gotuję wodę. Na dużej patelni rozgrzewam 2 łyżki oliwy, wrzucam czosnek i chili, nie rumienię. Wrzucam makaron ( taki świeży, domowy gotuje się 2-3 minuty). Na patelnię wrzucam krewetki. Gdy się zaróżowią wrzucam szpinak, lekko solę. Odcedzam makaron i natychmiast wrzucam go na patelnię. Dolewam 4 łyżki wody z gotowania makaronu i dodaję pomidorki. Mieszam, próbuję, doprawiam do smaku. Skrapiam jeszcze dwiema łyżkami oliwy i nakładam. Posypuję startym parmezanem.




























12 marca 2014

Zupa z pieczonych papryk

Uwielbiam pieczone papryki! Same się robią i wspaniale smakują, są pełne słodyczy i pachną tak przyjemnie... 
Do mojej zupy wzięłam żółte i czerwone, ale zielone też się sprawdzają doskonale.

Składniki

dla 4 osób

3 żółte papryki
3 czerwone papryki
2 ząbki czosnku
kubek jogurtu greckiego
1 litr bulionu warzywnego
sól, biały pieprz, szczypta ostrej papryki

Przygotowanie

Poprzedniego dnia wieczorem piekę papryki. Opłukane i natarte oliwą wkładam do rozgrzanego do 200 stopni piekarnika na godzinę. Po tym czasie papryki są pomarszczone, miękkie a skórka tu i ówdzie jest przypalona.Tak powinno być. Prosto z piekarnika przekładam je do dużej miski i natychmiast szczelnie owijam folią spożywczą. Dzięki temu, gdy przestygną, będzie je bardzo łatwo obrać. Gdy są letnie, zdejmuję z nich skórkę pomagając sobie małym nożykiem. Wyrzucam ją podobnie jak pestki, zachowuję aromatyczny sos, który wycieka ze środka. Chowam do lodówki. 
Oczywiście wszystko można przygotować jednego dnia, ja po prostu zatrudniłam piekarnik w czasie wieczornego oglądania filmu.
Następnego dnia wkładam papryki do dwóch garnków, dzieląc je kolorami. Do każdego wlewam pół litra bulionu warzywnego. Do czerwonych papryk dodaję ostrą papryczkę a do żółtych biały pieprz, próbuję, solę do smaku. Podgrzewam i miksuję. Następnie dodaję po ząbku czosnku przeciśniętego przez praskę i po pół kubka jogurtu greckiego. I to już wszystko. Jeśli nie chcecie mieć w zupie surowego czosnku możecie go upiec razem z paprykami. Najlepiej włożyć całe ząbki w łupinkach do piekarnika a po upieczeniu wycisnąć z łupinki miękki, aromatyczny środek.
Żeby nałożyć zupę tak jak na zdjęciach użyłam dwóch kubków. Nalałam do każdego zupę innego koloru i wlałam jednocześnie na talerz.



5 marca 2014

Mamuty, rum i czarne perły.

Siedzę przy stole. Przede mną kieliszek wina,kiełbaski w czterech smakach i piękny kawałek parmezanu. Właśnie wróciłam z Salon d'Agriculture czyli targów rolniczych.
Początkowo wcale się tam nie wybierałam. Cóż ciekawego może być w oglądaniu krów? Jest to jednak prawdziwe wydarzenie we Francji. Otwarcia dokonuje sam Prezydent. Za panowania poprzednika w ruch poszły jaja ( te kurze). Teraz rząd jest lewicowy i poprawny politycznie, odbyło się bez ekscesów, nuda. Podczas tych targów przyznawane są nagrody dla najlepszych produktów, takie znaki jakości. Aż połowa Francuzów kieruje się takimi wyróżnieniami kupując produkty spożywcze ( i wina). Targi te odwiedza 700 000 osób rocznie! Postanowiłam przyjrzeć się temu z bliska.
Od wyjścia z metra tłum zagęszczał się błyskawicznie. Po chwili sunęłam w lawinie ludzi. Sardynki w puszce mają więcej swobody. Takiego tłumu dawno już nie widziałam. Ochroniarz kierował ruchem przed ruchomymi schodami, kolejka do toalet liczyła jakieś 50 osób.
Salon zajmuje cały teren wystawowy w Port de Versailles, czyli 7 pawilonów! Jest nawet kolejka wożąca zwiedzających, zupełnie jak w Krynicy Morskiej. 
Dzięki Binie, która pracowała na tych targach, wiedziałam gdzie się kierować bez zbędnych ceregieli. Nie weszłam do pawilonu z najnowszymi maszynami rolniczymi. Nowe metody udoju krów też pozostały mi obojętne. Do pawilonu z końmi wolałam nie wchodzić by nie straszyć tych płochliwych zwierząt ( sama też się ich boję odkąd wylądowałam na glebie jak wór kartofli podczas nauki jazdy). Odpuściłam sobie kury, psy i kotki. Konsekwentnie brnęłam do najbardziej oddalonego pawilonu, gdzie na dwóch piętrach rozsiadły się stoiska z regionalnymi specjałami z Francji o okolic, jak powiedziałby Francuz, czyli z całego świata. Byli nasi bracia Węgrzy z salami i tokajem, ale Polaków zabrakło, smutno. Na każdym stoisku można było czegoś spróbować, choć nie zawsze za darmo. Znalazło się miejsce dla baru piwnego, barów z ostrygami, naleśnikami, bananami z Martyniki i rumem z Guadalupy, serami z Normandii, miodem i szynką suszoną z Krainy Basków, kaczymi wyrobami z południowo-zachodniej Francji kozimi serami z dorzecza Loary i wiele, wiele innych. Były też stoiska z...perłami! Zjeść się tego nie dało, ale za niecałe 300 euro można było ozdobić palec piękną, czarną perłą. Królowało oczywiście jedzenie, było go w bród! Na stoisku z Guadalupy skosztowałam ponczu na bazie ichniejszego rumu. Oprócz słodyczy mango i pomarańczy były nutki cynamonu i anyżu a na zakończenie pozostawał w ustach smak prawdziwej wanilii, boskie! Ponieważ temperatura w pomieszczeniu niewiele odbiegała od tej tropikalnej, rum szybko parował zostawiając po sobie bordowe policzki i błogostan na twarzy.
Ponieważ przyszło mi spróbować wielu wspaniałości, którym nie mogłam się oprzeć, sprzedawcy też byli uroczy,wróciłam do domu z czterdziestoma kiełbaskami ( ale są malutkie) w czterech smakach ( z dodatkiem koziego sera, orzechów, chorizo i naturalnym), wspaniałym kawałkiem parmezanu i sosem krówkowym.
Razem z Biną oglądałam też przeróżne zwierzaki, głównie krowy, ale jakieś takie duże i zupełnie nie łaciate, z jednym wyjątkiem. Najokazalszy byk, który zaszczycił swą osobą Salon waży 1691 kg! Nie wiem, czy to normalne, ale zaczęłam się zastanawiać czy mamuty naprawdę wyginęły czy tylko wyliniały.
Większość zwierząt urocza jak np. maskotka salonu, 7-o letnia krówka Bella, której podobizna znalazła się na plakatach reklamowych, biletach, torbach na zakupy i sama nie wiem na czym jeszcze. 
Był jednak urodowy wyjątek. Dziewczyny, jeśli któraś ma kompleksy na punkcie własnego siedzenia to popatrzcie uważnie!




 Krówka Bella



 Czarne, baskijskie świnki


 Byk czy wyliniały mamut?



Lekarstwo na wszelkie kompleksy!