27 lutego 2014

Tarta z mango

To jedyny element obiadu, w którym nie ma chili ;) jedynym egzotycznym składnikiem jest mango, które musi być dojrzałe, miękkie i soczyste. Reszta składników jest bardzo europejska, ale taki deser wydaje mi się wspaniałym ukojeniem dla rozgrzanych do czerwoności zmysłów.

Składniki

gotowe ciasto francuskie ( mrożone lub świeże)
1 dojrzałe mango
125 gr serka mascarpone
2-3 łyżki jogurtu greckiego
2-3 łyżki cukru pudru
1/2 laski wanilii 
2 łyżki dżemu morelowego ( bez kawałków owoców)
pół garści posiekanych pistacji

Przygotowanie

Dwie godziny przed pieczeniem przekładam ciasto mrożone do lodówki, by powoli się rozmrażało. Wyjmuję je z lodówki i zabieram się do przygotowań. Rozgrzewam piekarnik do 200 stopni. Wylepiam ciastem płytką formę, przykrywam papierem do pieczenia ( tym, w który było zawinięte). Wsypuję na papier szklankę suchego grochu i wstawiam na 20 minut do piekarnika. Wyjmuję ciasto, zdejmuję papier z grochem i wstawiam jeszcze ciasto do piekarnika na 5-10 minut. Obserwuję je, cały spód musi się upiec. Wyjmuję i studzę. Tak upieczony spód może czekać na udekorowanie nawet kilka godzin.
rozcinam wanilię wzdłuż na pół i tępą stroną noża wybieram aromatyczne nasionka.
Obieram mango. Trzymając je w jednej dłoni wykrawam ostrym nożem plastry kierując ostrze do środka owocu. Mango ma dużą, płaską pestkę, dlatego łatwo jest pokroić je w półksiężyce odcinając kolejne plasterki dookoła pestki.
Serek mieszam z cukrem, jogurtem i wanilią. Smaruję wystudzony spód tarty i układam promieniście plasterki mango. Dżem mieszam z gorącą wodą( 2-3 łyżki) i smaruję ciasto przy pomocy pędzelka. Posypuję posiekanymi pistacjami i podaję.
Smacznego!






26 lutego 2014

Mule gotowane z trawą cytrynową

Moja wersja była baardzo ostra, tak jak lubię! Jeśli nie jesteście fanami ostrych potraw możecie pominąć chili lub dać go tylko odrobinę. Najważniejsza w tym przepisie jest trawa cytrynowa. Nie kupujcie papki w słoiku, poszukajcie mrożonych, całych traw, jeśli o świeże trudno. Do wszystkich kulinarnych wycieczek polecam Kuchnie Świata, powinniście znależć tam wszystko, co jest potrzebne. Kolejnym ważnym składnikiem jest sos rybny. Zastępuje sól i choć ma wyjątkowo silny i nieprzyjemny aromat sprawdza się doskonale w azjatyckich potrawach, nie bójcie się go używać.

Składniki
dla 4 osób

2 kg muli
1 duża, posiekana cebula
6 ząbków czosnku, posiekanych
4 łodygi trawy cytrynowej ( tylko biała część)
2 łyżki sosu rybnego
szklanka białego, wytrawnego wina
świeże chili w/g uznania
pęczek posiekanej kolendry

Przygotowanie

Myję małże, jeśli mają przyrośnięte " brody" czyli farfocle, odrywam je i wyrzucam. Muszle płuczę w durszlaku i odstawiam żeby obciekły. Trawę cytrynową miażdżę, bardzo drobno siekam. To ważne, ponieważ trawa cytrynowa jest twarda, i byłoby przykro, gdyby ktoś się nią zakrztusił. Dlatego przed posiekaniem rozbija się twarde włókna, podobnie jak mięso na kotlety.
Rozgrzewam woka. Wlewam łyżkę oleju i wsypuję posiekany czosnek, cebulę, chili. Jeśli unoszące się znad woka opary powodują kaszel, będzie tak ostro jak w Tajlandii. Dorzucam trawę i wlewam wino. Gotuję 5 minut, dodaję łyżkę sosu rybnego, wrzucam mule, przykrywam woka i gotuję 3 minuty. Mieszam wszystko dokładnie i gotuję kolejne 3 minuty. Wyłączam ogień, wrzucam kolendrę, mieszam i nakładam. 
Mule podaję w miseczkach, obok stawiam ryż i puste miseczki na skorupki. Podaję łyżki by móc mieszać ryż z wywarem, za to same mule najlepiej jeść palcami używając pustej muszli jak szczypców do odrywania innych muli od skorupek. 
Kieliszek białego, wytrawnego i schłodzonego wina będzie pasować idealnie!














25 lutego 2014

Sałatka z sosem z marakui

Ta sałatka powstała w słynnej, paryskiej szkole kulinarnej Cordon Bleu na powitanie Nowego Chińskiego Roku. W wersji oryginalnej zawiera zieloną papaję, którą zastąpiłam białą rzepą. Mam szczęście mogąc kupić mrożoną papaję w mojej ulubionej azjatyckiej dzielnicy, ale podejrzewam, że w Polsce jest o nią trudno. Owoc ten ma lekko kwaśny smak i jest chrupiący. Do tej sałatki można wrzucić kiełki sojowe i zapałeczki z marchewki, będzie jeszcze zdrowsza i piękniejsza. Użyłam szczypiorku czosnkowego, którego łodyżki zakończone są małymi, białymi kwiatami. Wykorzystałam je do dekoracji. Dodałam też dwie papryczki chili, więc oddech smoka mieliśmy gwarantowany.
Kupując marakuję wybierajcie pomarszczone owoce o ciemnej skórce, to ich gwarancja dojrzałości.

Składniki
dla 4 osób

100 gr cienkiej, zielonej fasolki
100 gr młodej cukinii
200 gr białej rzepy
zielone jabłuszko
kilka rzodkiewek
świeże chili ( ilość zależy od Was)
szczypiorek
kolendra
sok z 1/2 cytryny

Na sos

2 marakuje
sok z 1 pomarańczy
3 łyżki oliwy
szczypta cukru
sól, biały pieprz ( jeśli nie używacie chili)

Przygotowanie

Fasolkę gotuję kilka minut w osolonej wodzie. Gdy lekko zmięknie odcedzam i wkładam do miski z lodowatą wodą. Dzięki temu zachowa zielony kolor. Rzodkiewki kroję w cieniutkie plasterki. Chili kroję ukośnie w plasterki. Pozostałe warzywa kroję w zapałeczki. Aby je uzyskać kroję najpierw warzywa wzdłuż na cienki plasterki a następnie plasterki , w poprzek, na cienkie paseczki. Wkładam warzywa do miski i skrapiam sokiem z połowy cytryny, aby nie ciemniały. Dorzucam posiekany szczypiorek,kolendrę, fasolkę i rzodkiewki. Dorzucam chili.
Robię sos. Przekrawam marakuje i łyżką wyjmuję z nich miąższ. Przecieram go przez sitko. Pestki zostawiam do dekoracji. W miseczce łączę sok z marakui i pomarańczy. Dolewam oliwę energicznie mieszając. Próbuję i doprawiam cukrem, szczyptą soli.
Wlewam sos do salaterki z warzywami, dokładnie mieszam.
Na płaskie talerze nakładam garść sałatki, z boku kładę łupinkę marakui i dekoruję pestkami.





21 lutego 2014

Miasto


Bangkok jest rozległym miastem, liczącym 12 mln mieszkańców. Tuk-tukowy kierowca twierdził nawet, że piętnastomilionowym. Pewnie trudno ich policzyć, są nieduzi i w ciągłym ruchu. Tak czy owak ludzi jest wszędzie pełno, samochodów jeszcze więcej. To, co rzuca się w oczy to kable wiszące nad ulicami w niebywałych wprost ilościach. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie widziałam. Zapewne żadne obowiązujące w tym względzie normy europejskie nie są spełnione. Plątanina kabli przypomina czasem dziecięcą zagadkę, w której trzeba znależć drogę do wyjścia albo skarbu. Niektóre kabelki wiszą tak nisko, że można ich dotknąć. Raz widzieliśmy następujący obrazek: mężczyzna stał na kablach i podawał stojącej na ulicy kobiecie jeden z nich energicznie wyplątując go z pajęczyny innych kabli. Oczywiście ani on, ani ona , ani przechodnie nie byli w żaden sposób zabezpieczeni. Państwowa Inspekcja Pracy miałaby pełne ręce roboty a odpowiedzialną za to osobę wsadziłaby, zapewne, do kicia na długie lata. Tam jednak normy europejskie nie obowiązują, wszystko jest swojskie i autentyczne.
 Ulice są zazwyczaj szerokie, po 3, a nawet 4 pasy w każdą stronę, co chwilę rozlega się dżwięk klaksonów. Między starymi samochodami przemykają ruchem wężowym motocykle. Jest ich zatrzęsienie! Oczekując na zmianę świateł ustawiają się z przodu " peletonu" tworząc kolorowy tłumek. Wygląda to spektakularnie, myślę, że przeciętnie około stu motocykli czeka na każdych światłach. Na dołączonym wcześniej zdjęciu jest tylko namiastka tego, o czym opowiadam. Zrobiłam je w weekend.
 Przy sygnalizatorach zamontowane są ekrany, na których wyświetlany jest czas oczekiwania na zielone światło. Często są to ponad trzy minuty! Te same ekraniki pokazują też ile czasu będzie się jeszcze świeciło zielone. Być może dzięki temu skrzyżowania są przejezdne, ale co z tego, gdy za chwilę znów się stoi.
 Chodniki też są zatłoczone, wszechobecne stragany, już wiecie. Tu szwaczka, tu ktoś zachęcający do wstąpienia na masaż. Salony masaźu są równie popularne jak te krawieckie. Na masaż musimy tam jeszcze wrócić, wszak to tamtejsza specjalność, a nie udało nam się jej zażyć.Dodatkowo ulice wydają się niskie, ponieważ nad każdą witryną jest daszek, niezbędny, by uzyskać odrobinę cienia. Trzeba bowiem pamiętać, że słońce świeci tam dokładnie w czubek głowy, jak w samo południe. Znalezienie cienia na ulicy o dowolnej porze dnia nie jest łatwym zadaniem. Poza tym zmrok zapada wcześnie. Pewnie dlatego tambylcy zaczynają dzień bardzo wcześnie a wieczorem o 22-ej ulice pustoszeją.
 Bangkok zwany jest Wenecją Wschodu. Leży nad rzeką, która na znacznym obszarze przecina miasto kanałami. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Woda ma bowiem kolor brązowy, błotnisty a nie blado zielony jak wenecka laguna. Domki na palach są zazwyczaj drewniane, nie murowane, zwykle parterowe i oględnie mówiąc obskórne. Za to przed każdym z nich ( jak przed wszystkimi innymi na ulicach, niezależnie, czy to hotel, czy dom prywatny) stoją małe, bogato zdobione domki. Są to domki dla duchów. Tajowie wierzą, że w każdym budowanym domu zamieszkują duchy. Z szacunku do nich budują im własne lokum. W środku siedzi budda, który ma dobry wpływ na jednych i drugich, dzięki czemu wszyscy żyją w zgodzie. Wszechobecne są też girlandy z kwiatów, udekorowane nimi jest dosłownie wszystko, nawet klaun Mc.Donald.
 To, co jeszcze rzuciło mi się w oczy to liczne podobizny króla i królowej. Czasem wyglądają jak baner reklamowy ( tych prawie nie ma), często są zdobione i oświetlane wieczorem. Ponieważ Tajowie wierzą, że władza królewska pochodzi od Boga, na każdym kroku okazują królowi szacunek. Słowo Rama, czyli król, oznacza również boga. Obecnie rządy sprawuje Rama XV. Wszyscy poprzednicy noszą ten sam tytuł, co zapewne ułatwia naukę historii.. Uczniowie noszą mundurki, nawet buty mają często takie same. Odniosłam wrażenie, że szkoły nie są koedukacyjne, ale pewności nie mam.











17 lutego 2014

Pierwsze wrażenia


   Od początku
Droga z lotniska do hotelu zajęła nam półtorej godziny ( w drodze powrotnej niecałe 30 minut). Taksówkarz nie woził nas po mieście ruchem okrężnym lecz żółwoiwym. Korki uliczne są jedną z lokalnych specjalności. Warszawskie czy paryskie to przy nich pikuś. Część ulic ma po 4 pasy ruchu w każdą stronę i wszystko stoi. Od rana do wieczora, za to w weekend jest .. trochę lepiej. Poza centrum nawet daje się pojeżdzić. Poza tym ludzie jeżdżą tam po niewłaściwej stronie jezdni ( Anglik by się z tym nie zgodził), bardzo spontanicznie zmieniają pasy, często trąbią, ale nie wyglądają na wkurzonych.
 Fury na tutejszych ulicach nie są wypasione, ani nowe. Nasza taksówka miała obite sklejką drzwi od środka i pamiętała jeszcze czasy poprzedniego króla. Pasażerowie jadą albo w samochodzie, albo na pace często domowej roboty. Bardzo popularne są tuk-tuki, czyli takie pierdzikółka, które z grubsza przypominają  skrzyżowanie motocykla z dorożką. Kierowcy tych pojazdów śmiało radzą sobie z ulicznym zamętem. Gwałtownie i chętnie zmieniają pasy, często cudem unikając zderzenia z innymi pojazdami. Poza sporą dawką adrenaliny podróż taka pozwala nawdychać się ulicznych spalin w dawce niewiele mniejszej od śmiertelnej. Tuk-tuki są bowiem pojazdami odkrytymi, za to bardzo kolorowymi. Jeśli chodzi o stawki to warto kwotę ustalić przed wejściem do środka. Ta sama trasa może kosztować 100, albo 400 batów ( to nazwa miejscowej waluty, skojarzenia cielesne nie są prawidłowe). Wszystko zależy od tego skąd bierze się taxi lub tuk-tuka ( nazwa wydaje mi się nieprzypadkowa). Można też zapłacić 50 batów i mieć do tego dodatkowe atrakcje. Kierowca wspomina coś o zatrzymaniu się gdzieś na 10 minut i tak niczego niespodziewający się turysta spostrzega nagle, że ma wysiadać, choć wcale nie dotarł na miejsce . W ogóle zaczyna wątpić czy się do niego zbliżył. Kierowca zachęca do wyjścia i zanim się człek obejrzy, już ktoś wskazuje mu drogę, otwiera drzwi, bywa, że częstuje napojem i prowadzi w głąb oszałamiającego i gigantycznego sklepu z biżuterią. Wartość wyrobów przekracza znacznie PKB dowolnego, europejskiego kraju a bijący zeń blask onieśmiela. Oczywiście, nie jest się zobowiązanym do zakupów. Po wyjściu wsiada się do swojego tuk-tuka.
Na tym nie koniec atrakcji. Kolejnym przystankiem jest wizyta u krawca. Muszę zaznaczyć, że jest to niezwykle popularne tu zajęcie. Na każdym kroku uszyć sobie można wdzianko, nawet pod gołym niebem, ale pasażer tuk-tuka trafia w miejsce luksusowe, gdzie niczym gwiazda filmowa kroczy po czerwonym dywanie. Obietnica bycia ubranym lepiej niż cała rodzina królewska sprawia, że nim się człek zreflektuje obskakiwany jest przez energicznego Taja prezentującego najznamienitsze materiały. Specjalnie dla nas ( bo przecież nie dla byle kogo prosto z ulicy) uszyje : najlepszy garnitur dla pana, do tego tuzin koszul, płaszcz zimowy, kostium i sukienki dla żony, posłanie dla pieska, kocyk dla kotka i jeszcze dorzuci w prezencie szaliczek i pasek. Wszystko dzieje się bardzo szybko i najmniejsze wahanie ze strony potencjalnego klienta skutkuje szerokim, tajskim uśmiechem, zdejmowaniem miary i złożeniem zamówienia. Następnego dnia przymiarka a za kolejne dwa dni wszystko gotowe, prosto spod igły zostaje dostarczone do hotelu, w którym się mieszka.
Zapytacie, co ma z tego kierowca, który Was tam przywiózł? Dostaje kupon na 5 litrów paliwa za dostarczenie potencjalnego klienta ( albo jelenia, jak kto woli). Genialnie proste i wszyscy są zadowoleni: turysta, który zapłacił 50 batów, kierowcy i sponsorzy, którzy mają ruch jak w ulu.
  Cdn...










12 lutego 2014

Bananowe serca

Ten torcik jest wyjątkowo łatwy i doskonały na zimę, zawiera bowiem sporo bananów i orzechy a pomimo tego jest lekki i puszysty. Można go upiec w małej tortownicy, biszkopt przekroić na dwie części, przełożyć kremem i podać jako całość. Ja postanowiłam upiec biszkopt na płaskiej blasze i wykroić z niego serca, by podkreślić romantyczny charakter kolacji. Biszkopt należy upiec poprzedniego dnia i odstawić na noc, jest to więc kolejne " piżamowe" ciastko, które może być przechowywane w lodówce nie dłużej niż dwa dni.

Składniki

na biszkopt

3 duże jaja
3 dojrzałe banany
pół szklanki drobnego cukru
1/3 szklanki mąki ziemniaczanej
pół szklanki mielonych orzechów włoskich ( lub migdałów)
łyżka ciemnego cacao
20 ml brandy do nasączenia biszkoptu już po jego upieczeniu

na krem

1 banan
250 ml śmietany kremówki
1 łyżeczka żelatyny
1/3 szklanki słupków migdałowych lub posiekanych orzechów
4 łyżki cukru pudru
esencja waniliowa

do dekoracji

2 banany
 1 łyżeczka żelatyny
sok z 1 cytryny
pół tabliczki gorzkiej czekolady

Przygotowanie

Robię biszkopt. Piekarnik nagrzewam do 180 stopni. Blachę wykładam papierem do pieczenia i smaruję masłem ( wystarczy przesuwać po papierze kostką masła ). Z żółtek i cukru ubijam mikserem kogiel-mogiel. Rozgniatam widelcem banany, mieszam z masą żółtkową. Teraz wsypuję przez sitko mąkę i cacao. Mieszam, dorzucam mielone orzechy. Z zimnych białek i szczypty soli ubijam pianę. Połowę dodaję do masy i dokładnie mieszam. Teraz dodaję resztę piany i już bardzo delikatnie łączę z całą resztą. Wykładam na blachę, rozprowadzam na 2/3 powierzchni i wstawiam do piekarnika na około 30 minut. Czas pieczenia zależy od wysokości ciasta, jeśli jest cienko rozsmarowane może wystarczyć nawet 20 minut. Należy je sprawdzać wbijając weń patyczek. Jeśli po wyjęciu jest suchy, ciasto jest gotowe. Teraz pozwalam mu ostygnąć, następnie je przykrywam i odstawiam na noc w chłodne miejsce ( jeśli nie ma mrozów balkon jest do tego idealny).
Następnego dnia robię masę. Rozpuszczam żelatynę w 2 łyżkach gorącej wody. Ubijam schłodzoną śmietankę, a gdy podwoi objętość wsypuję powoli cukier puder. Siekam banana i skrapiam odrobiną soku cytrynowego. Dodaję do śmietany wraz z posiekanymi orzechami. Dolewam przestudzoną żelatynę, mieszam i wstawiam na godzinę do lodówki.
Teraz nasączam biszkopt i wycinam z niego serca. Używam do tego metalowej , dość wysokiej " obręczy" dzięki której łatwo jest zmontować ciastko. Stawiam obręcz na talerzu, wkładam jedno serduszko, nakładam na nie trochę masy, znów przykrywam serduszkiem i kolejną warstwą masy. Tak przygotowane ciasto może czekać w lodówce na udekorowanie nawet kilka godzin.
Dekorowanie. Rozpuszczam żelatynę w podgrzanym soku z cytryny ( dodaję łyżkę wrzątku). Kroję cienko banana na plasterki i od razu smaruję przygotowaną mieszanką aby nie ciemniały. Zdejmuję z ciastek obręcze. Smaruję z wierzchu odrobiną bitej śmietany. Ścieram gorzką czekoladę na tarce. Boki ciastek posypuję wiórkami a na wierzchu układam dachówkowato plasterki banana.
Miłego wieczoru i smacznego!






11 lutego 2014

Risotto z krewetkami

Zapewne prawdziwy Włoch wzdrygnąłby się widząc ten przepis, ale takie risotto robiłam już wiele razy i zawsze wszystkim smakowało.Tajemnicą sukcesu jest dolewanie do ryżu ( koniecznie specjalnego do risotto, np. arborio) gorącego bulionu i to porcjami, żeby ryż wchłaniał go sukcesywnie. Poza tym gotowe risotto należy przykryć i odstawić na 10 minut. Ryż powinien być miękki, ale nie rozgotowany a konsystencja kremowa. We Włoszech jadłam risotto podane w głębokim talerzu, ponieważ wręcz rozpływało się w aromatycznym sosie. Ja robię bardziej zwarte, które ledwo trzyma nadany mu przy prezentacji kształt. Do risotta podaję też zwykle zieloną sałatę i obowiązkowo białe wino. Podałam też podsmażone na maśle małe cebulki-dymki

Składniki

dla 2 osób

1 szklanka ryżu arborio
4 łyżki oliwy
2 łyżki masła
250 gr surowych, mrożonych krewetek
2 łyżki tartego parmezanu
1 kopiasta łyżka gęstej śmietany lub serka mascarpone
3 gałązki natki pietruszki
sól, pierz

Przygotowanie

Do garnka z grubym dnem wlewam oliwę, wrzucam posiekaną cebulę i czosnek. Podsmażam chwilę nie rumieniąc. Teraz wrzucam ryż, dodaję połowę masła i chwilę smażę. Wlewam białe wino (na raz) i mieszam. W małym garnuszku rozpuszczam bulion i nie zdejmując z ognia wlewam go porcjami, czyli łyżką wazową, do ryżu. Chodzi o to, żeby ryż wchłonął cały płyn zanim dolejemy kolejną porcję.Równocześnie, na patelni rozpuszczam łyżkę masła i wrzucam krewetki. Gdy staną się różowe wyłączam ogień, lekko solę. Sos, który powstał na patelni wlewam do risotto. Po ok 15 minutach ryż powinien być gotowy. Próbuję, jeśli jest prawie miękki dodaję krewetki, ser, natkę i łyżkę śmietany. Teraz też solę i pieprzę. Mieszam, po chwili wyłączam ogień, przykrywam i zostawiam na 10 minut.
W tym czasie szykuję sałatę, robię sos z octu balsamicznego z oliwą czosnkową i zwykłą, szczyptą soli i oregano.
Gotowe risotto mieszam ostatni raz i nakładam używając metalowych pierścieni do serwowania. Dekoruję całymi krewetkami i plasterkiem parmezanu.




10 lutego 2014

Pieczone przegrzebki

Przegrzebki czyli muszle świętego Jakuba można było już kilka lat temu kupić w warszawskich Kuchniach Świata ( mrożone). Potem pojawiły się świeże w Makro. Zdecydowanie polecam te drugie, choć zawsze istnieje ryzyko, że nie będą idealnie świeże. We Francji przegrzebki są bardzo popularne i przez całą zimę i wiosnę są dostępne. Jeśli nie umie się lub nie chce bawić z ich otwieraniem, nie ma problemu. Można wybierać między takimi w skorupkach lub już z nich wyjętymi. Puste muszle można kupić oddzielnie, widziałam nawet mrożone!
Postanowiłam podać ten przepis, ponieważ użyta do niego panierka jest tak dobra, że z powodzeniem można ją wykorzystać do ryb lub piersi z kurczaka.

Składniki

dla 2 osób

12 przegrzebków ( tylko biała część, bez pomarańczowego korala )
2 plasterki szynki parmeńskiej
1 ząbek czosnku 
2 gałązki natki pietruszki
2 łyżki bułki tartej
łyżeczka masła
2 łyżki oliwy
sól, biały pieprz

Przygotowanie

Do miksera wrzucam czosnek, pokrojoną szynkę, natkę, masło i bułkę tartą. Miksuję aby otrzymać aromatyczną panierkę dolewając oliwę.  Rozgrzewam piekarnik do 210 stopni. Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia układam przegrzebki posmarowane odrobiną oliwy. Na każdy nakładam pół łyżeczki panierki. Piekę 8 minut. Jeśli zostawimy je w piekarniku zbyt długo zrobią się gumowate i obeschną z wierzchu. Żeby sprawdzić czy się upiekły najlepiej jest jednego przekroić. Jeżeli w środku nie jest szklisty to jest gotowy. Podaję ze świeżym pieczywem.






4 lutego 2014

Chiński Nowy Rok

W piątek przypadał Chiński Nowy Rok i z tej okazji w weekend odbywały się w Paryżu tradycyjne parady zwane też Świętem Wiosny.  Jedna w 13-ej dzielnicy tzw. Chińskiej, druga w samym sercu miasta, w dzielnicy Marais. Inauguracja miała miejsce na placu przed Ratuszem Miejskim czyli Hotel de Ville. Tym razem mamy rok drewnianego konia.
Organicznie nie znoszę tłumów, ale raz do roku robię wyjątek i świadomie się weń pakuję. Wiedząc co mnie czeka i uzbrojona w aparat fotograficzny ruszyłam w niedzielę na paradę do Marais.
Gdy wysiadłam z metra moje uszy zaatakowane zostały dżwiękiem bębnów, który przyspieszał bicie serca. Dokoła morze ludzi. Udało mi się pokonać kilkadziesiąt metrów by stanąć blisko ulicy, którą miał przejść pochód. Nad głowami zebranych na placu przed Ratuszem widać było tańczącego złotego smoka. Nie wiem ile może liczyć metrów, ale jest niesiony przez kilkanaście osób, które wywijają nim w rytm bębnów. Nagle rozległ się huk petard a po chwili tłum spowił niebieskawy dym. Gdy do mych nozdrzy dotarł charakterystyczny zapach parada ruszyła. Muszę przyznać, że feria barw może uderzyć do głowy. Do tego większość strojów i rekwizytów obszyta jest cekinami, które mienią się w słońcu ( to rzadkie zjawisko przyrodnicze zaszczyciło nas tym razem ku uciesze wszystkich zgromadzonych). Za pierwszym, tańczącym smokiem było jeszcze 20 różnych grup. Każda miała własne stroje, muzykę i nierzadko taniec. Kolory wirowały, dżwięki się zlewały. Oszałamiający melanż. Podobnie wyobrażam sobie karnawał w Wenecji. W tutejszym egzotycznym pochodzie można było podziwiać min. kobziarza, kilkuosobową orkiestrę dętą, misie koala, dzieci w dość upiornych, moim zdaniem, maskach,lajkoniki, lwy, arlekiny i wiele innych barwnych postaci. Największe wrażenie zrobiły na mnie bębny, a właściwie ich dżwięk wybijany metr ode mnie. Dobrze, że byłam już dłuższą chwilę po śniadaniu, bo trzewia mi podskakiwały a okulary rytmicznie zjeżdżały z nosa.
Byłam lekko zawiedziona, gdy po pół godzinie przeszli przede mną ostatni uczestnicy parady. Pamiętam, że w Chińskiej Dzielnicy w ubiegłym roku, po półtorej godzinie końca nie było widać. Za to tuż za ostatnimi uczestnikami sunęły służby oczyszczania miasta. Wracając chwilę póżniej do metra stąpałam po świeżo umytej jezdni.
Robienie zdjęć w tłumie ruchomym obiektom, czasem pod słońce, stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie. Mam nadzieję, że pomimo niedoskonałości uda się Wam poczuć atmosferę tego wydarzenia. Nie pozostaje nic więcej jak życzyć szczęśliwego Nowego Roku i aby do wiosny!